Kiedy wiele lat temu, po raz pierwszy, zapisałam się na siłownię, spodnie dresowe musiałam kupić na dziale męskim.

X (sama już nie wiem ile razy) L.

W dodatku dostępne były tylko w kolorze granatowym.
A kolor granatowy to moja trauma z dzieciństwa.

Bo w czasach, kiedy byłam dzieckiem, na otyłe dziewczynki nie dało kupić się uroczych różowych dresików w króliczki, ani tiulowych, księżniczkowych spódniczek.

Otyłe dziewczynki nosiły ubrania, które udało się znaleźć. Zwykle na dziale dla chłopców.

Sytuacja ta sprawiła, że znów poczułam, że w wielu kwestiach swojego życia nie mam wyboru.

Do spodni, na sam widok których miałam ochotę płakać z bezsilności, dokupiłam obszerny, zakrywający brzuch, pośladki i połowę ud podkoszulek.
W rezultacie wyglądałam jeszcze potężniej i po kilku wizytach – znajdując sobie jakże poważne i wiarygodne wymówki – przestałam chodzić na siłownię.

Wówczas, nawet przez myśl by mi nie przeszło, że kiedyś założę obcisłe legginsy i krótką, dopasowaną koszulkę.
Że zamiast luźnych, zakrywających pupę spodni będę szukać tych opinających pośladki.

Oczywiście, że moja figura znacznie różni się od figur innych dziewczyn na siłowni i myślę, że nawet wiele z nich widząc mnie myśli, że dopiero zaczynam swoją drogę o lepsze ciało.

Bo skąd miałyby wiedzieć, że pierwszy raz w życiu mam pupę, której nie chce zasłaniać i brzuch, przy którym widać, że mam piersi.

Pierwszy raz jestem w stanie kupić ubrania typu “fitness” w sklepach, w których asortyment prezentowany jest na super szczupłych i pięknie wyrzeźbionych modelkach.

I chociaż nie jest to rozmiar XS, S czy nawet M, to wiem, że mogę sobie na nie pozwolić.

I czuję się z tym fantastycznie.