Czasem włączam ulubione piosenki i przypominam sobie, że odkąd jest mnie mniej uwielbiam tańczyć.
Czasem oglądam zapisane w folderze “Classy” zdjęcia pięknych kobiet w taliowanych, wełnianych płaszczach i szpilkach.
Kiedyś, kobiety z klasą były dla mnie nieosiągalnym ideałem.
Dziś, są największą inspiracją.
Czasem wchodzę do garderoby, wyjmuję z komody stare dżinsy i zastanawiam się, jak to było możliwe.
A czasem wchodzę tam by zaplanować, gdzie za jakiś czas stanie przeszklona, podświetlana szafa przeznaczona wyłącznie na bieliznę. Najpiękniejszą, jaką uda mi się znaleźć.
Czasem myślę sobie jak to będzie, kiedy przypadkowo spotkają mnie Ci, którzy kiedyś śmiali się ze mnie.
A czasem, że przecież jestem zaledwie krok od spełnienia ogromnego marzenia i te brakujące 15 kg mi go nie odbiorą.
Czasem przypominam sobie, jak patrzyli na mnie kierowcy, gdy zamawiałam kurs taksówką do oddalonego od domu o 700 m sklepu.
A czasem myślę sobie, że skoro tylu ludzi mnie zawiodło, to sama sobie tego nie zrobię.
Nie ma reguły co sprawdzi się w danej sytuacji.
Na szczęście, po tych ponad 2 latach, takich chwil jest coraz mniej.
Z każdym dniem staję się coraz silniejsza i uczę się ponować nad swoimi emocjami.
Ale czasem po prostu daję sobie chwilę na odpoczynek.
I wtedy idę do lodówki po loda.
Miętowego rożka (200 kcal) lub waniliowego, w białej czekoladzie z migdałami (300 kcal).
Bo lody to moja słabość. Od zawsze.
To nie jest tak, że życie na diecie to system zero jedynkowy i że lód czy pół tabliczki czekolady (ok 280 kcal), zrujnuje Wasze efekty.
Pamiętajcie, że zawsze na pierwszym miejscu jest Wasza głowa, a samo założenie, że przez najbliższy rok nie włożycie do ust nic słodkiego zniszczy Waszą psychikę.
I pamiętajcie też, że (jak mawiał Ralph Waldi Emerson) ludzka siła wyrasta ze słabości.