Przez wiele lat wstydziłam się wchodzić do Zary.

Miałam wrażenie, że nie pasuję do wizerunku ich klientek. 
Był to pewnego rodzaju strach przed wzrokiem pracowników. I innych, przebywających w sklepie osób. 

Nie pamiętam już dokładnie kiedy to było, ale myślę, że mniej więcej 1,5 roku temu. 
Przechodząc przez jedną z galerii handlowych odważyłam się. 

Mnie było już wtedy trochę mniej, a śmiałości odrobinę więcej.

I zobaczyłam ją. 
Sukienkę, o jakiej do tej pory mogłabym tylko pomarzyć.

Z nie elastycznego materiału, podkreślającą talię i dopasowaną poniżej. Z falbankami i cudowną kokardą z boku szyi.
I w tym odcieniu brązu, który najlepiej współgra z kolorem moich włosów. 

Poszłam z nią do przymierzalni.
Możliwość założenia kończyła się nad biustem.

Ale nie umiałam odwiesić jej na wieszak.

Więc wróciłam z nią do domu. 
I tam odwiesiłam.
Pośród innych rzeczy “na kiedyś”.

Ale tym razem wiedziałam, że to “kiedyś” nastanie. Może nie za miesiąc. Może nie za dwa. Ale przyjdzie czas, kiedy będę się nią cieszyć.

I stało się. 
Po jakimś czasie odcięłam z niej metkę. 
Najpierw przeszła przez biust.
Później przez biodra. 
Było dobrze.

A ja po raz pierwszy poczułam ulgę, że już nigdy nie będę musiała szyć sukienek na ważne okazje.
Że po prostu wejdę do sklepu i będę mieć wybór.

I że już nigdy nie usłyszę od pracownika za ladą: “Przykro mi, ale nie mamy nic w Pani rozmiarze”.