Przez wiele lat, o czym dość często tu wspominam, marzyłam o sukienkach.
O falbankach i tiulach.
O hafcie angielskim i koronkach.
O bieli, różu i motywie kwiatowym. 

O tej lekkości i zwiewności, które uwolniłyby głęboko ukrytą we mnie kobietę. Ten rodzaj kobiecości, który zawsze był mi bliski. Który tak długo skrywany pragnął uwolnienia.
Który krzyczał, że nie chce chować się już pod obszernymi dresami i koszulkami do połowy ud.
Pragnęłam siebie w pięknych sukienkach.
Ultra kobiecych.
Tworzyłam więc projekty i prosiłam krawcową o uszycie.
Wizja w mojej głowie mijała się jednak boleśnie z odbiciem w lustrze.
To nie było to.
Nie radość, a rozczarowanie. 

Tak. Dziś potrafię otwarcie się do tego przyznać. Marzyłam o czymś tak materialnym. I pękało mi serce, gdy widziałam kobiety w koronkowych sukniach do ziemi.

Kiedy mogłam już pozwolić sobie na pierwsze sukienki, pojawił się lęk, że być może to tylko przypadek. A co, jeśli kolejnej nie dostanę?

Kupowałam więc po 2. Na wszelki wypadek.

Kiedy znalazłam pierwszą różową sukienkę z motywem kwiatowym, wiązaną na kokardę w pasie i z rozkloszowanym dołem kupiłam 3.
W różnych rozmiarach.
Jaka ja byłam szczęśliwa… 

Dlaczego Wam o tym opowiadam?
Część z Was może uznać to za próżność.
Część za infantylność.
A ja chcę pokazać Wam z jakimi myślami zmaga się kobieta wielkiej wagi.
Nawet z nowym ciałem potrzebuje czasu, by myśli wróciły na właściwe tory.

Podwójne czy potrójne wersje ubrań, które widzicie na drugim zdjęciu to zaledwie maleńka część tej kolekcji.

Kolekcji, która powstawała przez wiele miesięcy.

Dziś jestem już absolutnie wolna od takiego myślenia, a zakupione w zdublowanej ilości rzeczy często nawet nie zostały założone.
Ale to część mojej historii.
I chcialam, abyście i Wy byli jej częścią.