Po ostatnim różowym poście o toksycznych relacjach dostałam od Was dziesiątki wiadomości z Waszymi historiami.

Wielu z Was napisało też, że to ostatnie zdanie – o klaunach i cyrku – było dla Was jak zimny prysznic i że było tak mocne w swoim przekazie, że zaczęliście zastanawiać się dlaczego Wy wciąż godzicie się na udział w przedstawieniu, w którym jesteście ofiarą.

I pomyślałam, że jeśli komuś z Was może to pomóc, to podzielę się z Wami swoją historią, po której natknęłam się na te słowa.
I to one, w znacznej mierze, pozwoliły mi się podnieść.
A było naprawdę bardzo ciężko. 

To było prawie 4 lata temu.
Pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych.
Dzień, w którym dowiedziałam się, że jestem bezwartościową kobietą ponieważ nie jestem matką.

A kiedy zaczęłam płakać, inna siedzącą przy stole osoba powiedziała, żebym nie ryczała, bo Śmingus Dyngus dopiero jutro.

Odcięcie się na zawsze zajęło mi tyle, co założenie butów.
Płaszcz ubrałam na klatce. 

Do dzisiejszego dnia byłam przekonana, że nigdy Wam tego nie napiszę.

Bylo mi tak potwornie wstyd tej sytuacji, że ilość osób którym zaufałam na tyle, by im o tym powiedzieć mogłabym policzyć na palcach jednej ręki.

Chociaż nie.
Wystarczyłyby 2 palce.

Dwa.

Nawet bardzo bliskie mi osoby, które znam od wielu lat dowiadują się o tym właśnie w tym momencie.

I myślę, że na tym zakończę ten post.
Nie będzie długi, ale kolejne słowa są zbędne.

Proszę Was tylko – każdego z Was – jak najbliższą mi osobę, bądźcie silni i odcinajcie się od ludzi, którzy Was krzywdzą.

Bo nikt z Was na to nie zasługuje.