To nie będzie post o odchudzaniu.
A o miłości.
Nie, nie tej romantycznej.
Nie z kawą do łóżka i śnieżnobiałą pościelą.
I nie z siłą ramion, w których jakiekolwiek słowa są zbędne.
Choć i ona potrafi utulić i dać bezpieczeństwo.
O tej, która wszystko zmienia.
Która patrzy na Ciebie w lustrze oczami, w których jest troska.
Które widzą prawdę.
Które kochają bezwarunkowo.
To jest post o uczuciu.
Do ciała, które nosiło mnie pomimo wszystko.
Do serca, które długo szeptało, zanim je usłyszałam.
Do siebie.
Weszłam w nowe nie dlatego, że stare było złe.
Weszłam, bo poczułam, że już nie muszę być głośna.
Nie muszę być widoczna.
Nie potrzebuję się wyróżniać, porównywać, ścigać.
Z dojrzałością i ciszą, które mówią: „już czas”.
Nie odcięłam się od siebie.
Wreszcie w sobie zamieszkałam. Tak naprawdę.
Nie szukam już poklasku.
Nie muszę nikogo przekonywać, że zasługuję.
Nie udowadniam.
Nie tłumaczę się z tego, że jestem.
Nie kurczę, by wpasować się w kanony innych.
To, co we mnie, już nie potrzebuje echa.
Bo kiedy kobieta naprawdę wróci do siebie, wszystko wokół niej się porządkuje.
A ona po prostu jest.
W obecności, która uzdrawia.
W prawdzie, która koi.
W miłości, która nie potrzebuje warunków.
I świat to czuje.