To jest post o sile.
I o ciele, które nie mieściło się w normach.
Ale musiało mieścić się w krzesłach, cudzych opiniach i spojrzeniach.

To siła, która każdego dnia wstawała z ciężarem, którego nikt nie widział:

ciężarem wzroku ludzi na ulicy
ciężarem śmiechu, który nigdy nie był naprawdę śmieszny
ciężarem pytań zadawanych z nieskrywaną pogardą.

To siła, która milczała, kiedy inni rzucali komentarze ważące więcej niż każdy jej kilogram.

To siła, która przetrwała wszystko.

Dziś te ciężary to symbol. Symbol tego wszystkiego, co dźwigała do tej pory.

A teraz?
Nie dźwiga już dla przetrwania.
Dźwiga, bo wie, że ma w sobie coś więcej niż ból.
Ma siłę.
Prawdziwą. Nienazwaną. Cichą. Głęboką.

I kiedy dziś podnosi ten ciężar, to nie robi tego, żeby zasłużyć.
Tylko dlatego, że już nie boi się swojej mocy.

Bo kiedyś była obiektem spojrzeń.
Dziś jest kobietą, która sama decyduje, co jest jej ciężarem, a co nie.

I właśnie w tym momencie świat może się zatrzymać.
Bo oto jest.
W całej swojej sile.
Widzialna.
Bez przeprosin.
Bez wstydu.

I już nikt nigdy nie powie, że jest jej „za dużo”.
Bo wie, że jest dokładnie tyle, ile potrzeba, by być sobą.