To nie był projekt na tydzień, miesiąc, ani nawet na rok.
To była cicha, ale wyjątkowo żywa lekcja, że wszystko, co naprawdę ma znaczenie, dojrzewa powoli. Że ma swój czas.
To był proces.
Nieoczywisty. Wymagający. Prawdziwy.
Pełen ukrytych w codzienności znaków.
I piękny.
Cenniejszy niż cokolwiek, co można zobaczyć.
Cenniejszy niż każde porównanie „przed” i „po”.
Cenniejszy niż te wszystkie wymarzone sukienki i koronki, które nie mają już tego samego znaczenia.

I dopiero teraz widzę, jak bardzo go potrzebowałam.

Nie, nie nowego ciała.
Nie aprobaty świata.
Ale właśnie tego czasu, który pozwala usłyszeć siebie na nowo.
Drogi, która prowadzi do zrozumienia.
Miłości, która rodzi się nie z metamorfozy, ale z troski o siebie.